Juliusz SŁOWACKI 1809
- 1849 Poeta, dramatopisarz, epistolograf, twórca filozofii genezyjskiej. Zaliczany do grona tak zwanych "trzech wieszczów romantycznych" (wraz z Adamem Mickiewiczem i Zygmuntem Krasińskim). W jego różnorodnej tematycznie i gatunkowo twórczości romantyzm polski osiągnął swe apogeum. Urodził się w Krzemieńcu na Wołyniu, wzrastał i studiował w Wilnie. Wcześnie osierocony przez ojca - literata, nauczyciela wymowy w Gimnazjum Krzemienieckim, profesora literatury Uniwersytetu Wileńskiego - pozostawał pod wpływem matki, późniejszej adresatki najcenniejszego bloku listów do niej pisanych. Jej sentymentalna wrażliwość nie pozostała bez wpływu na najwcześniejszą twórczość syna: przekłady z Alphonse`a de Lamartine`a i z Thomasa Moore`a ( Melodie irlandzkie) oraz własne w sentymentalnym stylu pisane wiersze. Słowacki wychowany w środowisku elity inteligenckiej i intelektualnej był ogromnie przywiązany do szlacheckiej genealogii swej rodziny, czemu wielokrotnie dawał wyraz w twórczości. (*) |
PIEŚŃ PIERWSZA
Za panowania króla Stanisława Mięszkał ubogi szlachcic na Podolu; Wysoko potem go wyniosła sława; Szczęścia miał mało w życiu, więcej bolu; Albowiem była to epoka krwawa I kraj był cały na rumaku, w polu; Łany, ogrody leżały odłogiem, Zaraza stała u domu za progiem.
Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia Imiona; rodne nazwisko Beniowski. Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia, Co go broniła jako częstochowski Szkaplerz - od dżumy, głodu, od płomienia I od wszystkich plag - prócz śmierci i troski; Bo w życiu swoim namartwił się bardzo, A umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą.
Młodość miał bardzo piękną, niespokojną. Ach! taką tylko młodość nazwać piękną, Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną, Od której nerwy w człowieku nie zmiękną, Ale się staną niby harfą strojną I bite pieśnią zapału, nie pękną. Przez całą młodość pan Beniowski bujnie Za trzech ludzi czuł - a więc żył potrójnie.
Wioseczkę małą miał - ale dziedziczną, Dwadzieścia miał lat - był u siebie panem. Spraszał do domu szlachtę okoliczną, Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem. Miał nadto proces i sprawę graniczną; A prędzej sprawę wygrałby z szatanem Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów: Słowem, że przyszło do długów i fantów.
Pozbył się naprzód klinów i futorów. Potem i konie wyprzedał z uprzężą - Nie znano wtedy jeszcze w Polsce szorów, O które żony dziś mężów ciemiężą Pozbył się potem swoich białozorów, Regentowi dał charty, w rękę księżą Ostatnie grosze dwa za ojca duszę I na ornaty dwa ojca kontusze.
Z tych majątkowych ostatnich konwulsji Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie; Wyrok, w którym rzecz była o ekspulsji. Mało o to dbał (tracąc na chudobie, Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi), Lecz pan Beniowski rzekł: "Ja sam zarobię Na drugą wioskę et si non mi noces, Fortuna - z wioską nabędę i proces.
"I znowu mój syn będzie miał przyjemność Z palestrą jadać i być Akteonem, I na przyjaciół wzdychać niewzajemność, I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem, Który mój ojciec sadził... O nikczemność!..." Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem I na szumiący jesion łzawo spojrzał. W tej chwili zyskał trochę - trochę dojrzał.
Trochę skorzystał w sobie jako prawnik, Trochę skorzystał jak człowiek odarty, Na którego sam pan sędzia, zastawnik I regent - niby trzy głodne lamparty Lub jako muły puszczone na trawnik, Lub jak na duszę rozsierdzone czarty Wpadli, ogryźli i na pocieszenie Rzecz zostawili słodką - doświadczenie.
O doświadczenie! ty jesteś pancerzem Dla piersi, w której serce nie uderza; Jesteś latarnią nad morskim wybrzeżem, Do której człowiek w dzień pochmurny zmierza; O doświadczenie! jesteś ciepłym pierzem Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza, Bawełną w uszach od ludzkiego jęku; Dla mnie, śród ciemnej nocy - świecą w ręku.
Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia, O doświadczenie jak o grosz złamany Nie dbał - wolałby mieć wioskę i teścia, To jest ślubem być dozgonnym związany Z panną Anielą. - Tej sztuka niewieścia Sprawiła, że był srodze zakochany; Na gitarze grał i rym śpiewał włoski, I wszystko dobrze szło - dopóki wioski
Nie stracił... wtenczas po włosku: addio! Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów. Okropne słowa! jeśli nie zabiją, To serce schłoszczą tysiącami biczów. Panna Aniela, dziewczę z białą szyją, Była z rodziny dostatniej A...wiczów... Kochała wiernie - wierność była w modzie Lecz ojciec - ten stał jak mur na przeszkodzie.
Mimo to jednak Aniela, jak róże, Co nad wysoki mur liściem wybiegną Patrzeć na słońce - oczy miała duże, Czarne - jak róże, co się nad mur przegną I mimo czujne ogrodowe stróże Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną, A potem gorzki los tych niewiniątek Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;
Aniela - mimo ojcowskie czuwanie - Widywała się ze swoim Zbigniewem. Kronika milczy, czy to widywanie Odbywało się pod jaworu drzewem, W godzinę, kiedy słychać psów szczekanie, Kiedy słowiki wywołują śpiewem Księżyc spod ziemi; lecz pozwól, asindziej, Że się nie mogli widywać gdzie indziej...
Zwłaszcza o innej porze... Ojciec srogi, Do tego wielki oryginał, splennik; Diabeł wie, jakiej wiary: w rzymskie bogi Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik, Chrystusa także krwią oblane nogi Całował; zwał się cesarzów plemiennik... Słowem, była to dziwna meskolancja Świętości, złota, folgi - jak monstrancja.
To porównanie pojąłbyś od razu, Gdybyś go widział w złocistym szlafroku, Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku Adamaszkowych purpur stał jak z głazu Kłaniającym się ludziom na widoku I stał jak martwy, niczym się nie wzruszył, Lecz widać było, że żył - bo się puszył.
Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą, Na skale, a pod skałą staw był wielki. W tym stawie widać było twarz jaskrawą Słońca i białe łabędzie Anielki; Grobelka z młyńską u końca zastawą, Za groblą kościół Panny Zbawicielki Z trzema wieżami baniastymi w złocie I chat okienka niby oczy kocie.
Wszystko to było dziwnie piękne, cudne! Zwłaszcza że szlachcic, wielki oryginał, Góry uczynił do przebycia trudne, Wężowe w skałach ścieżki powycinał I między róże, co rosły odludne, Postawiał golce rzymskie: ten puginał W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą - Skąd łatwo było poznać, że to Kato;
Apollo w morzu zostawił koszulę I na Starosty górach stał bez listka; Dalej w egipskich katakombach... ule; Dalej posągi, którym koniec świstka Wyłaził z gęby i przemawiał czule Do pana zamku jak do Antychrystka... Albowiem wszystkie te pomysły pańskie Nie katolickie były - lecz pogańskie.
W ogrodzie stała jakaś larwa niema, Czarna, ogromna, rozrosła szeroko; Był to krzesany dąb na Polifema. Jedno w koronie miał wybite oko, A tyle widział nieba, co obiema, I nad sadzawką coś dumał głęboko, Patrząc tym jednym okiem w ciemną wodę: Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.
Naprzeciw była bardzo ciemna grota; Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni, Gdy go na stawie ogarnie ciemnota, A sieci pluszczą śród spokojnych toni; Albowiem w grocie Matka Boska złota, Z wieńcem różanych lamp na jasnej skroni, Jako Dyjana o poranku biała, Na staw z różanej tęczy wyzierała...
Słowem, było to istne głupstwa wzgórze, Zwierciadło czyste cnego antenata, Na którym meszty świeciły papuże, Rzymska, purpurą bramowana szata, Przy ucztach często na łysinie - róże, A w ręku czara ze śmiercią Sokrata, Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem - Że kto pił, zdał się mędrcem - nie opilcem.
Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się. Lecz zakochany w cudownej Anieli, Wyjawić szczerze swoich myśli bał się; Polubił nawet te posągi w bieli, Te groty od lamp różane - i stał się Nabożnym bardzo w każdej skalnej celi; W każdej albowiem była jego droga I w każdej po niej została część Boga -
Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy, Co myśli wtrącał i duszę w marzenia. Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy, Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia. Ja sam, com widział Chrystusa oliwy, Góry z marmuru i góry z płomienia, Wolę - i sądzę najpiękniejszą z krajów Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna Konwalia, pełną sosen, kalin, jodeł; Gdzie róża polna błyszczy się samotna, Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł - - A zaś przyczyna temu jest istotna, Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł, Jam wtenczas bujał na młodości piórach, Jasny i chmurny - jako księżyc w chmurach.
O Melancholio! nimfo! skąd ty rodem? Czyś ty chorobą jest epidemiczną? Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem, Że teraz nawet szlachtę okoliczną Zarażasz? - Nimfo! za twoim przewodem Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną! I jestem dzisiaj - niech cię porwie trzysta! -Nie Polak - ale istny bajronista...
Trochę w tym wina jest mojej młodości, Trochę - tych grobów, co się w Polszcze mnożą, Trochę - tej ciągłej w życiu samotności, Trochę - tych duchów ognistych, co trwożą, Palcami grobów pokazując kości, Które się na dzień sądny znów ułożą I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc, Aż wreszcie Pana Boga skruszą - dręcząc.
Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niej Nowy poemat, jak Sąd ostateczny; I przy eumenid pokazać pochodni, Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny; Jak w jasnym niebie daleko jest chłodniej Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny; Lecz wolę dzieło to rzucić na później, Bo do porządku mnie wołają woźni...
Ci woźni są to krytycy. - Kolego, Byłżeś w Arkadii tej, gdzie jezuici Są barankami?... Pasą się - i strzegą Psów; i tym żyją, co ząb ich uchwyci Na pięcie wieszcza. Kraina niczego! Pełna wężowych ślin, pajęczych nici I krwi zepsutej - niebieska kraina, Co za pieniądze bab - truć nas zaczyna.
O Polsko! jeśli ty masz zostać młodą I taką jak ta być, co dzisiaj żyje, I być ochrzczona tą przeklętą wodą, Której pies nie chce, wąż nawet nie pije; Jeśli masz z twoją rycerską urodą Iść między ludy jak wąż, co się wije; Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem: Zostań, czym jesteś - ludzi wielkich prochem!
Ale to próżna dla ciebie przestroga! Ciebie anieli niebiescy ostrzegą O każdej czarze - czy to w niej przez wroga, Czyli przez węża i pająka swego Wlane są jady. - Jesteś córką Boga I siostrą jesteś Ukrzyżowanego. Ciebie się żadna trucizna nie imie; Krzyż twym papieżem jest - twa zguba w Rzymie!
Tam są legiony zjadliwe robactwa: Czy będziesz czekać, aż twój łańcuch zjedzą? Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa, Czekając na tych, co pod tronem siedzą I krwią handlują, i duszą biedactwa, I sami tylko o swym kłamstwie wiedzą, I swym bezkrewnym wyszydzają palcem Człeka, co nie jest trupem - lub padalcem.
Lecz pokój z nimi!... Nie, ten brud ruchomy Nie zna pokoju - więc życzenie próżne! Niechaj więc włażą w zakrwawione domy, Niech plwają na miecz - stworzenia ostróżne, Aby zardzewiał, nim będzie łakomy Ich zgiętych karków, niech mają usłużne, W jadzie maczane pióra - dusze w bagnie, Niech żyją: takiej krwi - nikt nie zapragnie.
Czołem bijący w marmur Chrystusowy, Kiedym się skarzył na klątwy i zdrady, Tom się i o ten kielich krwi octowy Upomniał - i Grób zaparł się: że gady Z niego nie wyszły - lecz z urwanej głowy Ten polip odrósł i lud wyssał blady. Wygnać go była kiedyś wielka praca... Ma nas za trupa ten szakal - i wraca.
Precz z nim, lub jeśli przyczołgnie się żmija, Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. - Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija, Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy, Kiedy czytelnik tę górę omija I woli prosty romans, polskie domy, Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze; A nade wszystko szczere, polskie dusze.
Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam, Tylko o trochę cierpliwości proszę. Ja sam na muzę i natchnienie czekam I czoło moje pomarszczone noszę, I poematu ekspozycją zwlekam, I weny ducha lekkiego nie płoszę, Który na mózgu jak motyl na róży Usiądzie - aż się kwiat listkami zmruży,
A potem nagle odemknie swe łono Świeże i jasne - i na okolice Rozeszle wonie, co wszystko pochłoną. - Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę I tu pokażę, że nie jest zmyśloną, Lecz z moich rymów czyni błyskawice, A mym przekleństwom daje siłę grotów. Czekajcie! - już pieśń zacznę - jużem gotów.
Był wieczór. - Z kwiatów wychodziły wonie Melancholiczne, ciemniał las dębowy. Beniowski kazał osiodłać dwa konie: Jeden dla siebie, na drugim domowy Miał jechać sługa. Beniowski na skronie - Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy - Lecz nie poemat pisząc, tylko gadkę, Powiem, że tylko wdział - konfederatkę.
Zapiął na piersiach szpencer z barankami, Zawiesił burkę z tygrysimi łapy, Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami, Pogłaskał konia - koń otworzył chrapy I w ciemną domu sień zaparskał skrami Na pożegnanie. Klasły dwa harapy - Pana i sługi... I pan ze swym sługą Wyszli z rodzinnych progów - i na długo.
O! gdyby wtenczas jaka nimfa smętna, Wiadoma ludzkiej przyszłości, krzyknęła: "Już ty nie wrócisz! i stopy twej piętna Są tu ostatnie! - lecz jeśli twe dzieła Zapisze sława wszystkiego pamiętna: Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła, Będzie świątynią, a te ciche świerki Pójdą na krzyże i na tabakierki,
"A twe koszule porżną na szkaplerze, A twe papiery - choćby to był tylko Od ekonoma list albo przymierze Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką - Sawantka łzami rzewnymi wypierze I w sztambuch wklei albo przypnie szpilką; Że twa peruka - jeśli masz perukę - Frenologistów podeprze naukę;
"Że twój but prawy powieszą w Sybilli, A o znikniony lewy będą skargi". - Nie mówię więcej, bo mój rym już kwili I łzami się już zalewają wargi! Lecz gdyby jaka nimfa w owej chwili, Kiedy nasz rycerz na świata zatargi Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła, Uczułby w sercu coś - coś na kształt piekła...
O! dzika żądzo pośmiertnego żalu! Jakim ty jesteś smutnym głupstwem ludzi! Zwłaszcza że wiedziesz prosto do szpitalu Rozmarzonego. A nim się obudzi, Już w jego oczach, jak w mglistym opalu, Błyskają światła, szpitalnicy chudzi, Mniszek pacierze, trumien robotnicy, Mgła - za tą chmurą Pan Bóg na kształt świecy.
Ale to wszystko jedno. - Nasz bohater Dom swój opuszczał ze swym starym sługą, Jak opuszczała swój dom panna Plater... A kiedyś, dawniej, Czarnecki z kolczugą... Ach, tak jak później nasz sejmowy krater, Który wybuchnął wielką, jasną fugą Z Warszawy - Wisłę przewędrował promem... I mówi, że jak ślimak wyszedł z domem...
Ach, tak jak sztaby, klub i wszyscy święci, Co dzisiaj w każdem są kalendarzyku Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci; Jak ja nareszcie, co w tym słoneczniku Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci Za każdem słońcem - słońc mamy bez liku! I trzeba dobrze nam tą myślą przesiąc, Że dla niezgody słońc - królem jest miesiąc.
Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy Walka, jak w dawnej Skandynawów wierze Wojna niebieskich krwawych luminarzy. Teraz niech nowi wystąpią rycerze, Ułani, dawnych synowie husarzy, Którym krew ruska chorągiewki pierze. Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem - Kłaniało mu się zboże całym łanem,
Kłosek mu każdy dziękował ugięty, Bławatek każdy mu się przypatrywał Ani się skarzył, choć kopytem ścięty. Beniowski jechał cicho - sługa śpiewał Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty; A głos po łanach złocistych przepływał I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy, Te drżały bijąc skrzydłami jak duchy.
Ciemniało. - Rycerz wyjechał nad jary, Skąd rzucił okiem na dom swej kochanki. Skała ta jako wielki obłok szary Stała nad stawem; nad nią były wianki Drzew ogrodowych i dom wielki, stary, Z płomienistymi okny i krużganki. Całą tej górze postać ekscentryczną Odjęła złota noc swą szatą śliczną.
Nie widać było posągu Junony, Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo; Ale dąb widać było zamyślony, Co stał nad zamkiem, żeniony z topolą; Lecz z zamku księżyc wybuchał czerwony Jak smutny aktor, co z Hamleta rolą Wyjdzie na scenę. Księżyc wstąpił krwawy I oczerwieniać zaczął staw Ladawy.
Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza Cały majątek; przegrał go i plunął - Lecz patrząc na ten dom, gdzie wziął harbuza I z nadziei swych na wiek wieków runął, Westchnął! - i wzniosła mu się w piersiach śluza, Łzami się zalał i z siodła się sunął Jak człowiek, który dostał nagle mdłości. - Przyskoczył stary Grześ: "Co jegomości?
"Święta Maryjo, ratuj! dziecko kona!" Na to Beniowski rzekł: "Poprawiam strzemię". Odepchnął sługę, co go brał w ramiona, W konfederatkę się chlasnął i w ciemię, Spojrzał na księżyc, co zeń jak z Memnona Wydobył jęki, i całe trosk brzemię Takim westchnieniem wielkim w księżyc cisnął, Że księżyc śćmił się - zmarszczył - i znów błysnął.
Westchnąwszy jechał dalej brzegiem jaru, A za nim sługa w ceglastym kontuszu. Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru, Litość aniołów brzęczy koło uszu, Smutny jest gotów do bójki i swaru, Gorączkowego pełen animuszu. Takim Beniowski był i jego lozak - Szczęściem, że żaden się nie zjawił Kozak,
Bo w takiej chwili kochanek rozpaczny Gorszy niż lwica Wirgilla hirkańska. Jechał więc smutny rycerz; za nim baczny Na wszystko jechał Grześ - a wódka gdańska W skórzanej flaszy dźwięk dawała smaczny I bełkotała ta nimfa szatańska Właśnie jak gołąb, co z miłości grucha, Lub poetyczna na Litwie ropucha.
Słysząc, jak słodko zapraszała flasza, Spróbował jej Grześ raz, dwa i trzy razy; I w oczach mu się wnet zrobiła kasza Z gwiazd, a sam księżyc był szperką, a głazy Ludźmi. Więc jako żona Eneasza - Został się w Troi, z konia spadł na ślazy, I tak bohater zbył swojego sługi - Ale za koniem jego szedł koń drugi...
I było coraz ciemniej... wtem - o cuda! - Koń Grzesia zaczął prześcigać panicza: Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda, Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza - Tu widzę, że mi się poemat uda, Że mi już muza swoich łask użycza; Więc dalej! wieszczów galopem wyprzedźmy, Jest ex machina deus - w kształcie wiedźmy. -
Więc, jak powiadam, zrównały się konie. Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął Widząc, że siedział czart w srebrnej koronie Na koniu, co go jak wicher prześcignął... I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie Lejce, i stepem zamroczonym śmignął Ciągnąc za sobą mojej pieśni syna. Że Polak daje się wieść - nie nowina!
Widziałem... Ale stój, muzo! bieg krzywy Tu nie przystoi wcale. - Miesiąc świeci, Na koniu wiedźma gałęzią pokrzywy Smaga po zadzie konia i tak leci W srebrnej koronie jak anioł straszliwy, O którym roją na pół senne dzieci, Że ma koń ze mgły, z wężów srebrnych bicze, Skrzydła ogniste i niańki oblicze...
I coraz prędzej, jakby anioł zgonu Pędził za naszym rycerzem i babą. Dźwięk głuchy kopyt jak jęczenie dzwonu, Jako tętnienia echo jęczał słabo, A ręka wiedźmy jak liść wielki klonu, Gdy sczerwienieje, lub jak mówi Strabo, Łapa ibisa, czerwona, bez pierza: Za lejc trzymała swój - i lejc rycerza.
W zawrocie głowy rycerz wlepił oczy W tę rękę z trzema czerwonymi żyły. A więc rozmyślał, czy z konia zeskoczy - Ale mu jego koń był bardzo miły - Czy świśnie szablą, aż się łeb potoczy I spadnie z karku wiedźmy do mogiły - Ale i ta myśl druga, i ta chętka Zdawała mu się niezła - lecz za prędka.
A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie, Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy: Gdyby cię takie spotkało porwanie I nie spodziewał się znikąd odsieczy, I widział taką rękę, mości panie! Czerwoną? - do miliona krwawych mieczy! Taką ohydną rękę? pełną kości, Co pozbawiła cię ludzkiej godności!
Zwłaszcza jeżeli jesteś demokratą I o swą godność indywidualną Dbasz wielce - co byś więc powiedział na to? Gdybyś przez babę tak suchą! fatalną! I - nie wiem pewnie - lecz może wąsatą Sę-symonistkę i nie idealną, Ale kościaną, był pozbawion woli I tchu i czynił to, co godność boli?
Nie wiesz? - Więc sobie zamawiam twą łaskę Nadal, na rzeczy ważniejszych sądzenie. - Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę, Widzę w tym jego gwiazdę - przeznaczenie! I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę, Którą słoneczne wkładają promienie Na twarz księżyca; a w tym prędkim biegu Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.
Nagle - zwolniła kroku przewodniczka, Roześmiała się, zeskoczyła z siodła. Beniowski siedział na koniu jak świeczka, Patrząc, gdzie go ta wędrówka zawiodła. Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka, Między skałami - co mogą za godła Służyć dwóm sercom rozdartym na wieki - Wiodła go prosto - prosto - do pasieki.
Pasiekę tę znał dobrze i te skały, I tę ścieżeczkę, pełną rudej glinki. Tutaj pasterskie roił ideały - Z których czytelnik może robić drwinki. - Starosta córce dał ten gaik mały I od niej nazwał miejsce - Anielinki. A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa, Była to niańka panny, stara Diwa.
Poznał ją rycerz i za tę czerwoną, Za tę ibisa rękę wnet uścisnął. "Więc ty Irydą jesteś, a Junoną Jest twoja pani? Teraz obłok prysnął! Ach, widzę, jaką miałem myśl szaloną! I co bym zrobił, gdybym szablą świsnął I odciął ci tę rękę, Diwo stara. Drugi raz nie graj w diabła i w Tatara".
Tak mówiąc, za swą Diwą szedł z pośpiechem I ze skał wyszli na łąkę zieloną, Na którą księżyc spoglądał z uśmiechem Widząc tysiącznych róż otwarte łono. Chata, nakryta prostej słomy wiechem, Ścieniona lipy ogromnej koroną, Stała na łące, w najciemniejszej głębi, Z girlandą śpiących wokoło gołębi.
Z drżeniem za Diwą szedł Beniowski młody Prowadząc konia, co się wyrwał z dłoni I poszedł z wolna, parskając, do wody - Ta wyglądała spod białych jabłoni Szarfą księżyca, błękitem pogody - Za nim koń drugi poszedł rżąc - a oni, To jest nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą, Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.
Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni I drzwi otworzył od panny pokoju. Na progu stała jakby smętna ksieni Panna Aniela, cała w białym stroju; Z dyjamentowych zaś miesiąc pierścieni, Podobny do gwiazd migających roju, Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych, Właśnie jakoby złote światło świętych.
Beniowski myślał, że anioł, i witał Jak bóstwo: długim, przeciągłym westchnieniem, Potem się zmięszał i o zdrowie spytał - Co dziś byłoby wielkim uchybieniem! Nieświatowością! znakiem, że nie czytał Pani Sand, że się byronicznym cieniem Nie okrył, że jest niezgrabny w rozmowie, Że nie wie, jak to mówić romansowie.
Ja sam się dziwię, że za bohatera Wziąłem takiego prostego szlachcica! Oto pierwszy raz swe usta otwiera Przed swą kochanką, która w nów księżyca Swe włosy czarnobłękitne ubiera Jakby sawantka albo czarownica, I słyszy - że nie jak wieszcz lub astronom Kochanek wita ją - lecz jak ekonom.
Na niezgrabnego już masz patent - a ja, Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw - I cała moich poematów zgraja Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw; Anhelli cię ma biały za lokaja I Balladyna skora do zabijaństw Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie, Niż przyznać, że jest z tobą w pokrewieństwie.
Co jest niejaką prawdą, bo te mary Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy, A trzecie tylko z dziwnej, twardej wiary W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy, A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. - Lecz ten poemat będzie narodowy, Poetów wszystkich mi uczyni braćmi, Wszystkich - oprócz tych tylko - których zaćmi.
Lecz do powieści. - Więc na progu stała Panna Aniela, prosta, dumna, czysta, Dla zalotników zwyczajnych jak skała, Z czego kochanek wybrany korzysta. Albowiem nigdy nie kokietowała Dlatego tylko, aby mieć ze trzysta Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem, Z których by żaden nie chciał być małżonkiem.
Lecz u Polaków tak: ciągną jak słomki Za oczkiem jakiej Marysi lub Wandy, Która im różne rozdaje przydomki, A wiosną listkiem cyprysu, lewandy Z nimi w zielone gra lub wiąże słomki, Lub wędkę rzuca w te rybek girlandy, Które za każdem wody pluskiem płyną, Skosztują - haczek obaczą - i miną.
Lecz u Polaków tak: widziałem całe Przy jednej pannie gimnazja, licea; Ta miała często rączęta niebiałe, A złość tak wielką w sercu jak Medea, A zaś korzyści z tych miłości małe I małe bardzo na później trofea. Rozdały wiele włosów, łez, podwiązek: Żadna nie weszła stąd w małżeński związek.
A stąd przestroga, że takie zbiorowe Miłoście nic są w miłości niewarte; Że lepiej serce zawrócić niż głowę, Serca w miłości bowiem są uparte, Choć głowy stokroć bardziej romansowe I stokroć bardziej ogniście zażarte, I często widząc, że na świecie źle tym, Z rozpaczy kończą tak jak Werter w Götym.
Więc z drugiej strony w tym jest kompensacja Dla tych, co dzisiaj są starymi panny, Gdy na rozstajnej drodze jaka stacja I kamień, i trup w białą czaszkę ranny Świadczą - że każda z nich, jako akacja Okryta słodkim kwiatem w czas poranny, Brzęczała wkoło pszczół zalotnych wieńcem I ma kochanka w piekle - potępieńcem.
Takim sposobem wnet jest heroiną I poeci ją rymami zaszczycą: Już jej nie nazwie nikt w pieśni dziewczyną, Lecz musi nazwać posępnie dziewicą, A kochanek jej, jak Fingal lub Ryno, W chmurach skłębionych igra z błyskawicą I śpiewa wichrom piekielny tryjolet, Mając łzy w oczach - a w ręku pistolet.
Ale to nie był los panny Anieli. Chociaż tak piękna jak żadna śmiertelna, Zbliżyć się ludzie i kochać nie śmieli. Została dumna i nieskazitelna, Chodziła jako łabędź lub anieli, Kołysząc się na giętkiej stopie - strzelna Nie była swymi zrennicami - zgoła! - Lecz oczy czarne jej - paliły czoła.
Włosy jej długie, krucze, w róg zwinięte, Ciężyły głowie swą jedwabną wagą. Ta sama głowa miała kształty święte I uświęcone snycerską powagą, Smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte - Ktokolwiek widział marmurową nagą Florencką Wenus, nie weźmie za fraszki Tego, co mówię tu o formie czaszki -
Jak owe jaje, w którym kiedyś Leda Powiła syna bogu-łabędziowi; Jak? - dzisiaj się to wytłumaczyć nie da Przez żaden nowszy cud katolikowi; A gdym tłumaczył, to panna Prakseda Święta - aniołek jezuicki, wdowi - Jak na kazaniu siedziała sanskryckim, A potem dała mi w sam łeb - Witwickim.
Więc dziękowałem Bogu, że spod prasy Nie wyszło jeszcze sześć psalmów Bojana, Bobym te wszystkie katolickie kwasy Miał na łbie, wszystkie sześć - bo ta kochana Panna Prakseda, gdy chodzi w zapasy I chce traktować kogo jak szatana, Co ma pod ręką katolickich wieszczy, Rzuca na głowę i bije, i wrzeszczy.
Podziękowawszy więc Bogu, że tylko Dostałem Złotym Ołtarzykiem, który Każdą klamerką mię ukłuł jak szpilką; Na niedźwiadkowe się bowiem pazury Zamyka - (Czymże jest ból? Jedną chwilką! - Jak mówią w Dziadach Mickiewicza chóry) - Podziękowawszy za chwilki chwilowość, Wpadam w opisy znów i w romansowość.
Aniela miała cudowną postawę, W noszeniu głowy cudną lekkość - włosy A l'antique - barwy troszeczka bladawe, Oczy skier pełne, teraz pełne rosy, Smutne i twarzy kochanka ciekawe, I pytające się o własne losy. Jej ręka piękna, maleńka i biała Za szorstką, silną biorąc rękę - drżała.
"Ty wyjeżdżałeś! tyś mi nie powiedział! Ale me serce jest miłośnym szpiegiem. Nie mów mi, że jest między nami przedział Fortuny. - Jestem nad przepaści brzegiem. Usiądź - opowiem - wszystko będziesz wiedział! Nie strasz się tylko trudności szeregiem, Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce... Lecz ja cię kocham jedna - ja mam serce.
"Straciłeś cały majątek? - i cóż mi Majątek? ludzi sąd? - ja kocham ciebie! Ja twego serca chcę - a nie twych dusz mi Potrzeba - pójdę o żebranym chlebie. Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi Serca - mój los już zapisany w niebie! Ja kocham ciebie! w twoim sercu żyję, Kto nas rozdzielić chce - ten mię zabije!
"Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi, Znów się oświadczył i o moją rękę Prosił. - Mój ojciec stał się dla mnie srogi I guwernantka jak na moją mękę Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi Przeciwko nam są - i wuja Sosenkę Przekabacili już na swoją stronę. Płakałam - patrzaj - oczy mam czerwone.
"A tu, jak na złość! dla Dzieduszyckiego Był bal. - Czy widzisz, jak jestem ubrana? Musiałam ubrać się dla ojca mego W ten księżyc - lecz ja dla mojego pana, Dla ciebie tylko! dla ciebie samego Ubrałam się tak w kwiaty - po kolana. Prawda, że dobrze mi tak bez zawoja? - Ja nie ubrałam się dla nich - ja twoja!
"Lecz ty wyjeżdżał? gdzie? O! ty niewierny! Gdyby nie Diwa, byłbyś już daleko. Gdzieżeś ty jechał? - gdy mię ból nieźmierny Dręczy - kiedy mię przed ołtarze wleką, Gdy nie zostanie nic, jak się w cysterny Rzucić lub twoją się zakryć opieką: Tyś mię opuszczał w chwilę tak okrutną! Ja przebaczyłam już - ale mi smutno.
"Czy ty nie ufasz, że ja zdołam jedna Oprzeć się, zostać twoją? - ja niepłocha! Ty nie wiesz, co to jest kobieta biedna, Kiedy ją dręczą, kiedy mocno kocha - Zgubi się, potem u wszystkich wyjedna Łzy nad swym sercem zgubionym i trocha Kwiatów i więcej też żadnej nie trzeba... Cóż to? - Nie mówisz nic do mnie? O nieba!
"Myślałam, że ty mi dodasz nadziei" - Tu wypuściła z rąk rękę kochanka - "Myślałam, że ty w tej smutnej kolei" - Tu blisko, szczęściem, stała z wodą szklanka, Wzięła ją... drżące w szkło usteczka klei, Ząbki o kryształ dzwonią jak kraszanka, Kiedy się z drugą spotka w dziecka dłoni. Rzekłbyś, że perła o dyjament dzwoni:
"Myślałam..." - Głos jej o jedną oktawę Zniżył się i pękł jak pęknięcie struny. - Boleść złamała jej giętką postawę, Myślałbyś, że się chyliła do truny, Tak nawet małe usteczka jaskrawe Zbladły uczuwszy gorzkich łez piołuny. Padła na krzesło i przez łzawe deszcze Błysnął ostatni jęk: "Kochasz mię jeszcze?"
Beniowski już był na kolanach; w dłonie Wziął drżącą rączkę Anieli... Tu proszę Włożyć mi wieniec Petrarki na skronie, Bo na tym pieśń zakończę i ogłoszę Po dawnych wieszczów umarłych koronie Czas bezkrólewia; pobuntuję kosze, Krytyków kupię z Grabowskim prymasem, Reszta owczarzy moja. - A tymczasem
Jako pretendent na własne poparcie Utworzę całe wojsko w drugiej pieśni. Epiczny zamiar wyjawię otwarcie: Wyjdę z dzisiejszej estetycznej cieśni I skrzydeł mojej muzy rozpostarcie Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniej, Niż miałem zamiar. Suszę tylko głowę, Jak w rzecz wprowadzić rzeczy nadzmysłowe.
Nie podobało się już w Balladynie, Że mój maleńki Skierka w bańce z mydła Cicho po rzece kryształowej płynie, Że bańka się od gazowego skrzydła Babki-konika rozbija i ginie, Że w grobie leżąc Alina nie zbrzydła, Lecz piękna z dzbankiem na głowie martwica Jest jak duch z woni malin i z księżyca.
Nie podobało się, że Grabiec spity Jest wierzbą, że się Balladyna krwawi, Że w całej sztuce tylko nie zabity Sufler i Młoda Polska, co się bawi Jak każdy głupiec, plwając na sufity Lub w studnię... która po sobie zostawi Tyle co bańka mydlana rozwalin, A pewnie nie woń mirry - ani malin...
O Boże! gdyby przez metampsykozę W Kozaka ciało wleźć albo w Mazura I ujrzeć, jaką popełniłem zgrozę Pisząc - na przykład - Anhellego. Chmura Gwiazd, białych duchów, które lgną na łozę Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura, A taka mleczna i niewarta wzmianki - Jak kwiat posłany dla pierwszej kochanki.
Pewnie bym takich nie napisał bredni, Gdybym był zwiedził Sybir sam, realnij, Gdyby mi braknął gorzki chleb powszedni, Gdybym żył jak ci ludzie borealni: Troską i solą z łez gorących - biedni! Tam nędzni - dla nas posępni, nadskalni, Podobni bogom rozkutym z łańcuchów, W powietrzu szarym, mglistym, pełnym duchów...
Pewnie bym... - Lecz ta spowiedź jest za długa, Dygresje - nudzą; więc, mój czytelniku, Spróbuj, czy ci się pieśń podoba druga, Gdzie więcej nieco będzie gwaru, krzyku, Kościół i wielka słoneczna framuga, I na tęczowym Duch Święty promyku; Także cokolwiek szlachty. - Powieść taka Jak dawny, długi, lity pas Polaka. |