|
Mgr. Alicja Omiotek
|
Monika - Pani
profesor, jest Pani żywą historią naszej szkoły i naszego miasta. Mówią,
że jest pani prawdziwą legendą…
P. Omiotek - Z legendą to przesada ale
prawdą jest, że moje życie, podobnie jak życie każdego z Was jest wpisane
w historię. Każde pokolenie ma swoje uwarunkowania historyczne. Ja należę
do pokolenia, którego życie zostało zdeterminowane przez II wojnę
światową.
Anka - Urodziła się Pani w czasie
wojny?
P. Omiotek - Tak, w samym środku wojny.
Do tego moi rodzice zostali wywiezini na roboty do Niemiec i tam zagineli.
Ja zostałam pod opieką życzliwych mojej matce ludzi. Miałam wtedy
6-miesiecy i nic z tych rzeczy nie pamiętam.
Marzena - Wychowała się pani w rodzinie
zastępczej…
P. Omiotek - Można tak powiedzieć.
Anka - Czy Pani pamięta coś z wojennych
wydarzeń?
P. Omiotek - Nie. Ale przez długi czas
w koszmarnych snach powracał do mnie taki obraz: siedzimy cała rodziną w
piwnicy i przez małe okienko w murze patrzymy na przelatujące nad nami z
ogromnym hukiem czarne , wielkie samoloty. Mówiono mi potem, ze kiedy
Niemcy się wycofywali to kilkakrotnie kryliśmy się przed nalotami w
piwnicy. Widocznie coś z tamtych przezyć zostało zakodowane w mojej
świadomości i wracało potem w koszmarnych snach.
Monika - A co było po wojnie?
P. Omiotek - Po wojnie była tzw. walka
o utwalenie władzy ludowej.
Marzena - Jak to wygladało ?
P. Omiotek - Pamiętam pewną noc, kiedy
do naszego domu wtargnęła banda uzbrojonych ludzi. Wiele lat poźniej
dowiedziałam się, że byli to ludzie nasłani przez UB, żeby ojca trochę
postraszyć i pogrozić, Wtedy jednak nic z tego nie rozumiałam. Siedziałam
gdzieś tam na zapiecku zmartwiała z przerażenia i zatykałam uszy rękami,
żeby nie slyszeć krzyków, bicia i gwizdu kul, które przelatywały nad
naszymi głowami. Na szczęście skończyło się tylko na strachu, ale jedna z
takich kul, która utkwiła w ścianie tuż nad moją
głową zostawiłam sobie na pamiatkę. Pamiętam
również pewien świąteczny wrześniowy dzień 1947 lub
1948 r. Poszłam z mamą i sąsiadkami do pobliskiego
kościoła na odpust. W trakcie nabożeństwa wpadł do
kościoła odział uzbrojonych ludzi. Zaczęła się bezładna
strzelanina i panika. Ludzie zaczęli w popłochu uciekać i chować się pod
ławkami. Nim się udało wyjść bocznycznymi drzwiami wprost na płonący po
drugiej stronie ulicy budynek urzędu gminnego. Dookoła
było pełno wojska i samochodów. W pewnym momencie
zobaczyliśmy jak z okna płonącego domu wyskakuje jakiś człowiek. Od razu
został schwytany. Przywiązano go potem za nogi do jednego z samochodów, po
czym samochód ruszył z pędem po kocich łbach w
stronę Lublina.
Marzena - Straszne! Kim był ten
człowiek?
p. Omiotek - Podobno ktoś ważny z Armi
Krajowej. Tam było jeszcze kilku innych AK- owców, ale udało im się
wmieszać w tłum i ukryć gdzieś w zakamarkach kościoła. Schwytano tego
jednego nieszczęśnika i urządzono takie przerałżające
widowisko.
Monika - No a kiedy już "władza ludowa"
była utrwalona, to co potem?
p. Omiotek - Potem była edukacja w
szkole podstawowej.
Anka - Jaka była pani pierwsza szkoła?
p. Omiotek - Zupełnie dla was
niewyobrażalna. Wieś w której mieszkałam nie miała budynku szkolnego.
Lekcje odbywały się w kilku punktach wsi, w chłopskich chałupach i
zrujnowaym dworku. Pamiętam, w 4 klasie mieliśmy lekcje w izbie, w której
znajdował się piec chlebowy. Co kilka dni, kiedy przychodziłiśmy rano na
lekcje, w klasie było takie przyjemne ciepło i
unosił się równie przyjemny zapach chleba. Zdarzało się również, ze
gospodyni w czasie lekcji wkraczła bezceremonialnie do klasy z wielką
łopatą w ręku, machała tą łopatą w stronę nauczyciela i mówiła: " Poczekaj
Pan troszke, tylko chlib sobie wyjme". Wyjmowała takie wielkie, pachnące
bochny, układała je obok na ławie, częstowała nas przylepką lub
podpłomykiem, po czym wychodziła a my wracaliśmy do lekcji.
Monika - Jakie były Pani pierwsze
lektury?
p. Omiotek - Opowiadanie o Leninie,
opowiadania o Stalinie, "Timur i jego drużyna", "Hela będzie
traktorzystką"…
Marzena - Co Pani mówi! A gdzie bajki?
Gdzie krasnoludki i sierotka Marysia?
p. Omiotek - Nie bylo krasnoludków, nie
było bajek. To była wtedy literatura zakazana. Baśnie Konopnickiej
przeczytałam dopiero na studiach.
Anka - To straszne co Pani opowiada! A
co się wtedy w telewizji ogladało?
P. Omiotek - Nic, bo telewizji jeszcze
nie było. Pierwszy program telewizyjny obejrzałam w akademiku na IV roku
studiów.
Marzena - Jakie wydarzenia historyczne
miały miejsce kiedy Pani była w szkole podstawowej i w jaki sposób
zaznaczyły się one w Pani życiu?
P. Omiotek - Z historycznego punktu
widzenia najważnieszym wydarzeniem była śmierć Stalina ale ja tego
zupełnie nie pamiętam. Nie pamiętam, żeby w szkole coś się działo na tę
okoliczność. Widocznie miałam mądrych i odważnych nauczycieli. We wsi też
nikt nie rozpaczał z tego powodu. Ludzie zresztą mieli wtedy ważniejsze
sprawy na głowie aniżeli śmierć dalekiego tyrana. Bali się kolektywizacji
i walczyli z nią. W każdej chałupie o tym się mówiło. I trzeba było być
bardzo ostrożnym w tym co się mówiło. Pamietam, przyszedł kiedyś do nas
sąsiad znany ze swojej partyjnej przynależności i zacząl po raz kolejny
przekonwać moich przybranych rodziców o wyższosci gospodarki
socjalistycznej nad kapitalistyczną. W pewnym momencie zapragnał jakiegoś
autorytatywnego potwierdzenia swoich słow i zapytał mnie, czy tak własnie
pani w szkole nam tłumaczy. A ja w swojej dziecięcej naiwności i
szczerości odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że
nasza Pani nam nic o tym nie mówi. Mój Boże! Co się potem działo!
Moja biedna pani wychowawczyni z oczami zapuchniętymi od płaczu przybiegła
do nas do domu. Rozpytywała o szczegóły i świadków tej rozmowy. Widocznie
był jakiś donos i biedna dziewczyna bała się, że może być uznana za wroga
klasowego a to mogło mieć bardzo przykre następstwa.
Monika - Jakie?
P. Omiotek - Zwolnienie z pracy ,
aresztowanie…
Monika - Ale nic takiego się nie
wydarzyło?
P. Omiotek - Nie. Być może skonczyło
się tylko na jakiejś naganie czy ostrzeżeniu, ale
cośmy wtedy obie z wychowawczynią przeżyły, to przeżyły…
Anka - A jakie jest pani
najprzyjemniejsze wspomnienie z okresu szkoły podstawowej?
p. Omiotek - Lekcje religii. To znaczy
trudno to nazwać lekcjami, bo jako takich nie było,
ani w szkole ani w kościele. Kiedy byłam w I klasie, chodziliśmy jeszcze
całą szkołą do kościoła na nabożenstwo, przed lekcjami odmawialiśmy
modlitwę do Ducha Świętego. W II klasie było już tylko w kościele
przygotowanie do pierwszej komuni świętej, a potem nie było nic. Wreszcie
ksiądz proboszcz wpadł na genialny pomysł. Zaczął zapraszać na kilka
wakacyjnych tygodni dwóch lub trzech kleryków z seminarium duchownego,
którzy w zamian za wikt i opierunek mieli obowiązek uczyć religii. Cóż to
były za cudowne wakacje! W ciągu tygodnia ze względu na prace polowe
spotykaliśmy się na krótko poźnym popołudniem. Za to w niedzielę
i święta przychodziliśmy do kościoła na poranną mszę, a potem szliśmy z
naszymi opiekunami na dalekie wycieczki po okolicznych wsiach, lasach i
rozłogach. Odwiedzaliśmy stare, przydrożne kapliczki, śpiewaliśmy
jakieś zakazane piosenki, piekliśmy kartofle w ognisku, albo po prostu
podglądaliśmy jak "bije ogromne serce przyrody". Było w tym coś z
harcerskiej przygody i coś z konspiracji. W każdym razie wiedzieliśmy, że
na wszelki wypadek nie należy o tym nikomu opowiadać, ale to tylko
dodawało tym spotkaniom uroku i pikanterii. Ci klerycy byli dla nas
absolutnymi idolami. To byli chłopcy i do tańca i do rożańca…
Pamiętam jak dziś te rozśpiewane powroty
poprzez łaki o wieczornej rosie, w zapachu skoszonych traw… a na placu
przed kościołem oczekiwali na nas dyżurni rodzice z drabiniastymi wozami.
Ładowali nas na te wozy i rozwozili po domach, dobrze już koło północy.
Takie bylo moje pożegnanie z dzieciństwem…
Marzena - Piękne. Ale wszystko co
piękne to się szybko kończy. Skończyło się Pani dzieciństwo, zaczęła się
młodość i nauka…
p. Omiotek - W liceum
ogólnokształcacym.
Marzena - A co to byla za szkoła?
p. Omiotek - To bylo małe,
prowincjonalne liceum, utworzone w 1949 roku staraniem nauczycieli,
których losy wojny rzuciły do tego prowincjonalnego miasteczka i którzy
prowadzili tam w czasie wojny tajnie nauczanie. Jeszcze z moich czasów
było tam wielu doświadczonych, przedwojennych nauczycieli. Utrzymaniu
wysokiego poziomu szkoły sprzyjała również ówczesna polityka władz
oświatowych, które wszystkich niepokornych i niewygodnych nauczycieli
wysyłały na prowincje, bo tam byli mniej "niebezpieczni" i łatwiej ich
było obserwować. Dość, że mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, mieliśmy
rownież bardzo dobrze wyposażone pracownie. Na lekcjach biologii np. kazdy
z nas miał do dyspozycji swój mikroskop, z którym pracował i którym się
opiekował przez cały czas pobytu w szkole. Śmiem
twierdzić, że obecnie na poczatku XXI wieku żadna ze szkół w Lublinie nie
może się poszczycić takim luksusem. Żeby było śmieszniej, to w tym samym
czasie, kiedy tak pracowaliśmy naukowo z mikroskopem, po lekcjach
budowaliśmy szkołę, bo boczne skrzydło budynku było dopiero w budowie.
Szkoła była budowana gospodarskim sposobem. Kierownikiem budowy był
zwyczajny, wiejski murarz. Było jeszcze kilku innych murarzy a pomocnikami
byli uczniowie i rodzice, oczywiście nieodpłatnie i po lekcjach. Ja
mieszkałam w internacie i miałam jeszcze bardziej "przechlapane", bo tak
się nieszczęśliwie składało, że transporty z cegłą
przychodziły nocą lub późnym wieczorem. Urządzano więc pobudkę i bez
względu na pogodę szliśmy do rozładunku cegły. Pan dyrektor i wychowawcy
pracowali razem z nami, tak, że nie było mowy o żadnej fuszerce. Ponadto
nasz internat miał swoje gospodarstwo. Sadziliśmy kartofle, uprawialiśmy
warzywa. W chlewiku hodowane były świnie.
Monika - Kto się nimi zajmował?
p. Omiotek - Kucharki.
Monika - A co na to sanepid?
p. Omiotek - Nawet nie wiem, czy ta
instytucja już wtedy istniała a poza tym kto by się tam tym przejmował…
Marzena - Według moich obliczeń w 1956
roku była już Pani w liceum. Jak się w pani szkole zaczął przewrót październikowy?
p. Omiotek - Bardzo dramatycznie.
Zaczęło się od burzliwego zebrania ZMP. Trzeba wam bowiem wiedzieć,
że zapisując się do liceum zapisywaliśmy się jednocześnie do Związku
Młodzieży Polskiej. To było zupełnie jednoznaczne; Każdy uczeń szkoły
średniej był członkiem ZMP. Nosił zieloną bluzę i czerwony krawat. To był
strój odświętny. W zwykły dzień na lekcje chodziliśmy w granatowych
fartuchach z białym kołnierzykiem. Trzeba wam również wiedzieć, że
przewodniczący i aktyw ZMP to byli uczniowie, z którymi i nauczyciele i
dyrektor musieli się liczyć. Przedstawiciel ZMP zasiadał np. w komisji
maturalnej jako tzw. czynnik społeczny i miał decydujacy głos w ocenie
odpowiedzi abiturienta. Jeżeli uczeń nie wykazywał dostatecznej
dojrzałości politycznej, zgodnej z linią partii, to choćby miał nie wiem
jaką wiedzę, nie mógł liczyć na pozytywną ocenę na maturze. No i w
pażdzierniku 1956 r. koledzy ze starszych klas uznali, że nadszedł czas,
by ukrócić to panowanie ZMP i zaprotestować przeciwko przymusowi
przynależności do tej organizacji. Zwołali więc zebranie i ogłsili że oni
rezygnują z przynależności do ZNP, oddają legitymacje, i uważają, że
wszyscy powinni zrobić to samo.
Pamiętam, że ktoś tam nawet
manifestacyjnie podeptał swoją legitymację, a inni po prostu składali je
na biurku przed przewodniczącym. Ktoś inny wyraził obawę, że może nas
wyrzucą ze szkoły ale doszliśmy do wniosku, że wszystkich nas przecież nie
mogą wyrzucić i oddaliśmy legitymacje. I tak ZMP przestało w szkole
istnieć. Potem były jakieś apele, rezolucje, zbiorowe słuchanie radiowego
przemówienia Gomułki ale to nie miało dla nas znaczenia. Aż wreszcie stało
się coś, co nami wstrząsnęło. Zorganizowano nam spotkanie z uczestnikiem
bitwy o Monte Casino. Zebraliśmy się w sali gimnastycznej, słuchaliśmy
wojennych wspomnień starszego pana i otwieraliśmy oczy ze zdumienia. Ale
nie dla tego, że ten czlowiek opowiadał o wydarzeniach, o których do tej
pory nie mieliśmy pojęcia. Byliśmy zdumieni reakcją naszych nauczycieli.
Wszyscy mieli łzy w oczach. Chłonęli słowa mówcy i zwyczajnie płakali.
Szokujący był to dla nas widok groźnego matematyka, przed którym wszyscy
drżeliśmy, a który ocierał łzy wzruszenia. I kiedy na zakończenie swojego
wystąpienia starszy pan zaintonował nieznaną nam zupełnie pieśń "Czerwone
maki na Monte Casino" i kiedy nasi nauczyciele wstali i zaczeli pełnym
głosem śpiewać, zrozumieliśmy, że stało się coś bardzo ważnego.
Anka - Co się zmieniło w szkole po
przewrocie październikowym?
p. Omiotek - Najbardziej widoczna
zmiana to obecność księdza w szkole. Zaczęły się lekcje religii. No i
matura była normalna, bez czynnika społecznego.
Monika - Jak wyglądała matura wtedy,
kiedy Pani ją zdawała?
p. Omiotek - Była trochę trudniejsza
niż teraz. Przede wszystkim matematyka była obowiązkowa zarówno na
pisemnym jak i na ustnym. Egzaminy ustne trzeba było zdawać jednego dnia,
no i nie było egzaminów poprawkowych. Jezeli ktoś czegoś nie zdał, musiał
powtarzać klasę.
Marzena - Co pani zdawała na maturze?
p. Omiotek - Na pisemnym to co wszyscy:
język polski i matematykę. Na ustnym matematykę, z języka polskiego byłam
zwolniona, historię jako przedmiot wybrany, język rosyjski i wiedzę o
Polsce obowiązkowo.
Anka - Czy wybór kierunku studiów był
dla Pani problemem?
p. Omiotek - Nie. Od dziecka
wiedziałam, że będę nauczycielką języka polskiego i innej ewentualności
nie brałam w ogóle pod uwage.
Anka - Studiowala Pani filologie polską
na…?
p. Omiotek - Uniwersytecie Marii
Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Marzena - Jaki był tamten Lublin i
tamten uniwersytet?
p. Omiotek - Mniejszy. Prawie caly
uniwersytet mieścił się wówczas przy placu Litewskim w dawnych pałacach
radziwillowskich. Zajęcia odbywały się w różnych punktach miasta ale
egzaminy i wszystkie sprawy administracyjne załatwiało się przy Placu
Litewskim. Palc Litewski też wyglądał trochę inaczej niż teraz. Nie było
wielu nowych dzielnic takich jak Czechow, Czuby, Nowa Kalionowszczyzna.
LSM był dopiero placem budowy. Tam, gdzie teraz znajduje się centrum
miasteczka uniwersyteckiego były jeszcze ogródki działkowe.
Anka - Czy w czasie studiów zetknęła
się Pani z jakimiś ciekawymi ludzmi ze świata nauki i literatury?
p. Omiotek - Tak. Miałam szczęście, na
przykład, słuchać wykładów z historii Polski profesora Adama Kerstena. To
była wybitna osobowość. Pamiętam również wykłady z literatury profesora
Kazimierza Wyki, który kilka razy przyjeżdżał z
Krakowa na UMCS na "gościnne występy". Pamiętam wieczór autorski Mirona
Białoszewskiego i niewiele brakowało, a byłabym spotkała się z Marią
Dąbrowską. Koleżanka pisała pracę magisterską o tworczości Marii
Dąbrowskiej, i nawiązała z nią korespondencję.
Pisarka zaprosiła koleżankę do siebie do Komorowa i ja miałam jechać jako
osoba towarzysząca. Niestety, choroba Dąbrowskiej, jej pobyt w szpitalu
pokrzyżowały plany.
Monika - Czy kończąc studia martwiła
się pani o pracę?
p. Omiotek - Nie. Z tym nie było
wówczas problemu. Można było nawet trochę pogrymasić i wybrać najbardziej
odpowiednie dla siebie propozycje. Ja wybrałam Liceum Ogólnokształcące w
Lubartowie, chociaż mogłam pracować w Lublinie w Bibliotece Wojewodzkiej
im. H. Łopacinskiego.
Marzena - Zamieszkała Pani w
Lubartowie, czy dojeżdżała pani do Lubartowa?
p. Omiotek - Dojeżdżałam
przez 5 lat.
Anka - Jak Pani wspomina tamte lata?
p. Omiotek - Bardzo dobrze. Tam
zdobyłam "szlify" nauczycielskie, zetknęłam się z ciekawymi ludzmi.
Nauczycielem matematyki był np. były więzień sowieckich łagrów, AK-owiec,
który odkrył przedemna białe plamy w historii najnowszej. To on powiedział
mi prawdę o agresji z 17 września 1939 roku, o łagrach, o Katyniu itp.
Informacje o powstaniu warszawskim miałam również z pierwszej ręki, bo
nauczycielka języka polskiego była łączniczką w powstaniu. Pani ta miała
jeszcze w Warszawie wielu przyjaciół, dzięki którym mieliśmy np.
zarezerwowane bilety na słynne przedstawienie "Dziadów" w 1968 r.
Marzena - Czy o tzw. białych plamach w
historii najnowszej dowiedziała się Pani dopiero w Lubartowie?
P.
Omiotek - Niezupełnie. Pewną wiedzę historyczno-patriotyczną wyniosłam
z domu, w którym się wychowałam. "Witaj, majowa jutrzenko" śpiewano mi w
dzieciństwie do poduszki jako kołysankę. Opowiadania o gen. Andersie,
który przyjedzie na białym koniu i wszystkich uszczęśliwi słuchałam
zamiast bajki o zaklętym rycerzu. Nazwisko Piłsudskiego też nie było mi
obce, ale o nim dowiedziałam się najwięcej od mojego teścia, który był
legionistą i walczył z bolszewikami w 1920 r. O Katyniu po raz pierwszy
usłyszałam na studiach w szeptanych rozmowach z koleżankami. Wiele do
myślenia dawały nam zawsze wykłady prof. Kerstena, który w
mistrzowski sposób potrafił przez różne niedomówienia, dygresje i
przejęzyczenia przemycić pewne niedozwolone informacje. Niemniej jednak
rozmowy z nauczycielami w Lubartowie były dla mnie niezwykle cenne.
Ci ludzie ostatecznie ukształtowali moje poglądy, spowodowali, ze nigdy
nie zapisałam się do partii. Nauczyli mnie również pewnej odporności na
krytykę władz. Jako początkująca nauczycielka poddawana byłam ciągle
rozmaitym wizytacjom i hospitacjom. Nałożono na mnie obowiązek prowadzenia
lekcji koleżeńskich. Ja oczywiście poddawałam się z pokorą tym wszystkim
zabiegom, ale potem musiałam wysłuchiwać krytycznych uwag pod adresem
moich lekcji. A były to uwagi typu: dlaczego mówiac o "Granicy" Z.
Nałkowskiej nie podreśliłam wyższości moralności socjalistycznej nad
kapitalistyczną, dlaczego mówiąc o "Chłopach" Reymonta nie podkreśliłam
destrukcyjnej roli księdza i kościoła w życiu polskiego chłopa, a w ogóle
co, jakim prawem czytam dzieciom jakieś kościelne pieśni: np.
"Bogurodzica". Na moją nieśmialą uwagę, że ja przecież realizuje program,
pan wizytator doradził mi, żebym sobie zmieniła nieco ten program.
Monika - Może przejdziemy już do
kolejnego i najważniejszego etapu w Pani zawodowej karierze. Kiedy zaczęła
się Pani przygoda z naszą szkołą?
P. Omiotek - W 1969 r., jeżeli szkołe w
której zaczęłam wówczas pracować można nazwać waszą szkołą.
Anka - Co to byla za szkoła?
P. Omiotek - Nazywała się Technikum Przemysłowo-Pedagogiczne i wraz ze szkołą ćwiczeń
mieściła się w budynku LO im. St. Staszica przy Alejach Racławickich.
Wiosną 1970 r. przenieśliśmy się już jednak do swojego budynku przy ulicy
Krzywej. Technikum Przemysłowo-Pedagogiczne przemianowane później na
Pedagogiczną Szkołę Techniczną a potem na Pedagogiczne Studium Techniczne.
To była szczególna szkoła, szkoła kadrowa, kształcąca przyszłych
nauczycieli zawodu. Przychodzili do nas najlepsi absolweńci trzyletnich
szkół zawodowych i w ciągu czterech lat zdobywali kwalifikacje techniczne
i pedagogiczne. Byliśmy największa tego typu szkołą w Polsce i
jedyną w Polsce południowo-wschodniej. Szkoła
miała swój internat, warsztaty i szkołę ćwiczeń tzn. zasadniczą szkołe
zawodową. Twórcą tej specjalnej szkoły był nieżyjący już dyr. Zygmunt
Bownik. Barwna to była postać. Był szczerze lubiany przez młodzież,
miał z nią doskonały kontakt ale był bardzo wymajający w stosunku do
nauczycieli. "Żeby nauczyć kogoś być dobrym nauczycielem trzeba być
nim samemu" - zwykł był mawiać. To też dręczył nas niemiłosiernie
rozmaitymi ekseperymentami, a najbardziej nieprawdopodobnie dlugimi
posiedzeniami Rady Pedagogicznej. Nie pamiętam zebrania, które skończyłoby
się przed pólnoca, a raz nawet trwało do piątej
rano...
Monika -
I wszyscy siedzieli grzecznie do rana? Nikt się
nie buntował i nie wyszedł?
P.
Omiotek - To się dzisiaj wydaje dziwne ale nikt się nie buntował. Myśmy
byli chyba inną kategorią ludzi.
Marzena -
A czym się wyróżniał kolejny dyrektor, pan Kaziemierz Kaznowski?
P.
Omiotek - Talentem organizacyjnym. Wszystko było jak w zegarku, wszystko
było ustalone, żadnych niespodzianek. No i wtedy właśnie szkoła otrzymała
sztandar i imię Komisji Edukacji Narodowej. Stało się to dokładnie w
dwusetną rocznice utorzenia KEN 14 października 1973 r.
Anaka -
Kiedy szkoła przeżywała okres swojego rozkwitu?
P.
Omiotek - Pod koniec lat 70-tych i w latach 80-tych. Byliśmy wtedy jedną z
największych jeśli nie największą szkołą kadrową w Polsce, (kadrową tzn.
kształcącą nauczycieli). Szkoła nazywała się wówczas Zespołem Szkół
Pedagogicznych i Technicznych i mieściła w sobie Pedagogiczne Studium
Techniczne, Studium Wychowania Przedszkolnego i Studium Nauczania
Początkowego. Przez kilka ostatnich lat było jeszcze Studium Wychowania
Fizycznego i Studium Wychowania Muzycznego. Od rana do wieczora było w
szkole gwarno i hałaśliwie. Poza lekcjami kwitło życie towarzyskie i
kulturalne. Odbywały się liczne imprezy artystyczne, wieczorki
taneczne, wycieczki, spotkania. Szkoła miała swój zespół muzyczny, chór
znany w kraju i zagranicą, różne koła zainteresowań. Ale najważniejsza
była specyficzna atmosfera tej szkoły, atmosfera rodzinnego ciepła i
wzajemnej życzliwości. Wszyscy czuli się swojsko i swobodnie. Duża w tym
zasługa dyr. Drogomireckiego, który łączył w sobie wybitny talent
pedagogiczny ze zwykłą, ludzką dobrocią. Kilka dni temu otrzymałam list od
uczennicy z tamtych lat. Oboje z meżem, też absolwentem naszej
szkoły od 16 lat mieszkaja w Kanadzie. Obecnie postanowili opracować
stronę internetową o szkole na Krzywej, żeby jak piszą "ocalić pamieć o
tej niezwykłej, wyjątkowej i niepowtarzalnej szkole. Tej, ktora była
dla nas drugim (a czasem nawet pierwszym) domem. To była wyjątkowa szkoła
dzięki wyjątkowym ludziom, ktorzy byli nauczycielami i wychowawcami ze
świata basni? Bo jak się o nich opowiada, to inni słuchają z
niedowierzaniem posądzając nas o wybujałą wyobraźnię". Z taką oceną szkoły
spotykam się zwsze ilekroć rozmawiam z absolwentami i wiem, że jest to nie
tylko zwykła grzecznosć ale szczere wyznanie. Żebyście miały wyobrażenie
jaka to była szkoła podam wam jeden przykład. Przez wiele lat
organizowaliśmy w szkole bal sylwestrowy dla pracowników i uczniów. I
wszyscy razem świetnie bawiliśmy się. Nie było żadnego pijaństwa,
żadnego , najmniejszgo problemu. Dzisiaj jest to zupelnie niewyobrażalne.
Odbywały się bale maturalne w czerwcu, po rozdaniu świadectw dojrzałości.
To też jest dzisiaj niewyobrażalne.
Monika -
Wyobrażam więc sobie, że w takiej niezwykłej szkole działo się również coś
niezwykłego 1981 r. w roku "Solidarności"
P.
Omiotek - Tym razem chyba was rozczaruje. Nie wydarzyło się nic
szczególnego, żadnych sensacji. Nie było konfliktów między członkami
"Solidarności", a członkami ZNP. Były raczej próby poszukiwania
współpracy i była wspólna troska o przyszłość oświaty. Oczywiście,
były długie Polaków rozmowy i spory i dyskusje, ale wszystko mieściło się
w granicach przyzwoitości. W czasie stanu wojennego również było
spokojnie. Nikt nie był internowany, nikogo nie zwolniono z pracy.
Marzena -
Co pani najmocniej przeżyła w tamtych trudnych, ale ciekawych czasach?
P.
Omiotek - Śmierć ks. Popiełuszki. To był dla mnie wstrząs. Potworność tej
zbrodni, dokonanej niemalże w majestacie prawa, potem słynny proces
toruński, odebrały mi resztkę wiary w możliwość socjalizmu z ludzką
twarzą. Bo muszę wam powiedzieć, że ja dość
długo opierałam się radykalnemu programowi "Solidarności". Trochę mnie to
przerastało. Poza tym łatwo było przewidzieć czym się ta zabawa
skończy. Mimo to jednak z całym szacunkiem i życzliwością
przyglądałam się temu, co się działo w wolnych związkach zawodowych.
Byłam pełna podziwu dla ludzi którzy dla pięknej idei poświęcali swój
czas, pieniądze, zdrowie i którzy teraz po latach mogliby powtórzyć
za Mickiewiczem: "urodzony w niewoli, okuty w powiciu, tylko jedną taką
wiosnę miałem w życiu". Jeśli o mnie chodzi, to dopiero śmierć ks.
Popiełuszki skierowała mnie w stronę opozycji. Zaczęłam się nawet
trochę bawić w konspirację, a 1989 r. należałam do grupy inicjatywnej
tworzącej w szkole NSZZ "Solidarność".
Anka -
Przez wiele lat prowadziła Pani w szkole Koło
Małych Form Teatralnych. Proszę nam o tym opowiedzieć.
P.
Omiotek - To zupełnie odrębna historia i też bardzo długa. Koło
powstało 1973 r. i działało nieprzerwanie pod moim kierunkiem ponad 25
lat. Dostaliśmy nawet kiedyś nagrode w Warszawie za "wyslugę" lat.
Wszystkie moje najmilsze wsponienia, wiążą się z prowadzeniem tego koła.
Długo można by o tym opowiadać, było móstwo szkolnych występów i to
takich, na których ludzie płakali. Kiedyś pamiętam, po konferencji
dyrektorów na której występowaliśmy z programem niepodległościowym, jakiś
dyrektor przysłał do mnie swoje nauczycielki, żeby się nauczyły
organizować szkolne imprezy. Na Krzywej organizowanie imprez bylo
znacznie łatwiejsze. Mieliśmy lepsze warunki. Była przede wszystkim
świetlica ze sceną i fortepianem. Był chór i zespół muzyczny.
Młodzież była rozśpiewana, a przede wszystkim bardziej chętna do spotkań
poza lekcjami. Myśmy się bardzo często spotykali na próby wieczorami, po
lekcjach. Po lekcjach również, wieczorem chodziliśmy do
teatru. Uczniowie żartowali nawet, że skrót PST oznacza nie
Pedagogiczne Studium Techniczne ale Państwową Szkołę Teatralną.
Braliśmy udział w różnych konkursach, przegląch, dostawaliśmy jakieś
nagrody i co najprzyjemniejsze - jeździliśmy na wycieczki. Od
początku lat 90-tych, jak tylko otworzyła się droga na Wschód, jeździliśmy
co roku z występami do polskich szkół na Litwie, Ukrainie, Łotwie i
Białorusi. Występowaliśmy między innymi z programem o Mickiewiczu w
wileńskiej szkole średniej im. A. Mickiewicza. Z
programem o Słowackim występowaliśmy w Krzemiencu,
mieście rodzinnym Juliusza Słowackiego. Byliśmy z wizytą w
Bohatyrowiczach, śpiewaliśmy "Za Niemnem, hen precz" przy grobie Jana i
Cecyli nad Niemnem, recytowaliśmy strofy Adamam Mickiewicza poświęcone
Maryli Wereszczakównie przy jej grobie Bieniakoniach. Czy może być
coś piękniejszego? W każdym razie ja, w najśmielszych nawet
marzeniach nie przewidziałam takich przeżyć i nigdy nie przestanę Bogu
dziękować za ten dar.
Monika
- Jest Pani zadowolona ze swojej pracy?
P.
Omiotek - Bardzo.
Monika,
Anka, Marzena - Dziękujemy za rozmowę. |